Jedno piwo za dużo

Jedno piwo za dużo

Dziękuję powiedziałem i dałem kelnerowi jeden z trzech pozostałych mi żetonów. W porywie rozpaczy przegrywałem właśnie resztę pieniędzy które zarobiłem w ostatnim roku. Hmm… Ostatni rok. Latałem niesiony na skrzydłach optymizmu, szczęścia i nadziei… Trzy damy powiedziałem i już sięgałem po pulę leżącą na stole, gdy szyderczy głos Arka ogłosił wykładając na stół cztery króle, karciane szczęście nie idzie w parze z miłością. Miłość… Co może wiedzieć facet co życie spędził przy zielonym karcianym stoliku. A ja? Co ja o niej wiem? Podobno byłem zakochany i miłość swą czciłem, wielbiłem, szanowałem, a na koniec zdeptałem, zgniotłem, zakułem w obrączkach tęczy, tak by słońce co usidliło me serce spaliło mi więzy.

Wstałem od stolika poszedłem do baru, zamówiłem kolejne piwo, siódme czy ósme kto by to zliczył. Nie ja. Ja litowałem się sam nad sobą i wpatrzony w drzwi wejściowe płynąłem razem z tytoniowym dymem.
Nagle z tyłu ktoś zapytał mnie cichym ale mocnym głosem. Postawisz mi piwo? Spadaj koleś już chciałem powiedzieć, ale zaintrygowany odwróciłem się. Zobaczyłem gościa koło trzydziestki, przystojna twarz, włosy spięte w kucyk, szerokie ramiona, facet jak z okładki magazynu mody. Tylko te oczy dzikie takie, przenikające myśli ale zarazem ciepłe i spokojne… Apollo powiedział wyciągając do mnie dłoń. Robert, odpowiedziałem myśląc, że imię to on ma boskie. Ale cóż nie takich dziwaków się w życiu spotykało.
Zamówiłem mu piwo i już chciałem wychodzić, gdy poprosił abym poczekał chwile to mnie podwiezie, jak wypije.
Czemu nie pomyślałem, na taksówkę nie miałem, deszcz ciął powietrze, wiatr jęczał w szczelinach jak skrzywdzone szczenię, a za pieniądze na bilet kupiłem przecież facetowi piwo.

Wyszliśmy. Na chodniku stał stary, zdezelowany polonez, rocznik którego by pozazdrościło niejedno drogie wino. Ale w środku było ciepło, deszcz bębnił o maskę i dach spływając po szybach, a miasto zaczynało wyglądać jak Wenecja, której zresztą nigdy nie widziałem, ale właśnie tak ją sobie wyobrażałem.

Ledwo silnik zaczął cicho mruczeć, gdy tylne drzwi się otworzyły i szybko wsiadły dwie młode kobiety, przeklinając deszcz, wiatr i całą ziemską atmosferę. Apollo spojrzał na nie, to on, powiedział pokazując na mnie wzrokiem. Kobiety zamilkły jakby dopiero teraz mnie zauważyły. Chwilę panowała niezręczna cisza. Atena powiedział mój towarzysz pokazując kobietę siedzącą za nim. Spojrzałem na nią. Była to osoba o twarzy inteligentnej, pełna zrozumienia, a zarazem jakaś surowa mająca w sobie coś okrutnego. I Afrodyta powiedział wskazując drugą z kobiet. Ta była piękna miała oczy dla których można by oddać kawałek własnego życia, ale było w tym spojrzeniu coś wyniosłego, pysznego jakby mówiła jesteś szczęśliwcem, że wolno Ci przebywać w moim towarzystwie.

Robert powiedziałem już drugi raz tego wieczora i uśmiechnąwszy się zapytałem. Zabierzecie mnie na Olimp? Odpowiedzi nie było zamiast tego zauważyłem, że jestem sam. Deszcz przestał padać, wiatr już nie jęczał, a za szybą samochodu zamiast znajomego napisu Papuga na oknie knajpki, zobaczyłem mgłę. Mgłę w której tonęło wszystko, nie było nic. No może niezupełnie nic, w tej białej ścianie był wąski korytarz, który zdawał się mnie zapraszać, namawiać, przekonywać abym nim poszedł.

Co miałem do stracenia, wysiadłem z samochodu i ostrożnie jak jeleń który nocą idzie do wodopoju, tak zacząłem posuwać się do przodu przystając co chwilę i nasłuchując.
Po piętnastu minutach wędrówki dotarłem do murów jakiegoś pałacu. Most był spuszczony, wrota otwarte jakby już na mnie czekano. Wszedłem. Pusto… Przeszedłem przez plac pałacowy i dostałem się do komnat mając nadzieję, że tutaj spotkam kogoś kto mi wytłumaczy co się ze mną dzieje. Ale i tutaj nic.

W kominku płomień skakał radośnie po szczapach jakby przed chwilą je ktoś dorzucił. Na stole z marmuru stała taca z owocami a obok butelka z jakimś napojem.
Uświadomiłem sobie że jestem głodny, od rana nic nie miałem w ustach, poza gorzkim piwem, mój żołądek zaczął się domagać czegoś co można przerobić na życiodajne paliwo. Wziąłem więc jabłko i gryząc podszedłem do kominka. Języki ognia liżące ściany przywróciły wspomnienia które były solą na zranione serce.

To minie usłyszałem głos za plecami. Podskoczyłem jak oparzony. Kto to? Pusta komnata nagle stała się złowroga. Ktoś chwycił mnie pod ręce i zaczął prowadzić do wielkiego rzeźbionego tronu. Strach ściskał mnie za krtań, nie mogłem wydobyć słowa, tylko serce jak werbel marsza, dudniło w mojej piersi, próbując przebić, rozerwać pancerz cynizmu którym je zakułem, ale żelazne ręce miażdżyły mi żebra i już pogodzony z losem… Usłyszałem znowu warkot silnika, podniosłem głowę, za szybą zalaną deszczem znikał zielony neon Papuga, a do mych uszu doszły słowa kierowcy. Jedno piwo za dużo co?

Tagi: